Z życia wzięte..
Pierwsze wspomnienia z dzieciństwa,jakie wciskają mi się niechciane do głowy,to smród uryny i dyskomfort leżenia na mokrym materacu.Nie mogłam spać.Było mi zimno w doopę,wciąż chciało się sikać a bałam się pójść do łazienki. Leżałam w mokrej pościeli aż zrobi się jasno.Jak już ktoś krzątał się po domu to po cichutku wyłaniałam się z wyrka,tak,żeby nikt nie zauważył hańbiących plam i nie poczuł co wydarzyło się pod kołderką. Wstydziłam się i bałam.Nie wiem co było silniejsze.
Mama udawała,że wszystko w porządku,choć często prowadziła mnie do lekarzy,szpitali,na różne badania,podczas których kładli mnie na zimnym blacie i "wjeżdżałam" do tunelu.Tak wtedy myślałam i obawiałam,czy wyjadę z tego zimnego i strasznego miejsca. Dorastając bardzo się pilnowałam,wiec wpadek było mniej,ale też się zdarzały.Anatomicznie wszystko było ok i nigdy nie stwierdzono przyczyny mojego nocnego moczenia się.Ale dziwnym zbiegiem okoliczności "wyrosłam" z tego niemalże natychmiastowo po wyprowadzce z rodzinnego domu.
Drugą rzeczą jaką pamiętam i pielęgnuje w sobie to wspomnienie pewnego wieczoru, gdy udawałam,że zasnełam w dużym pokoju a mama wzieła mnie na recę by przeniesc mnie do swojego łożka.
Byłam wtedy tak blisko niej.Zadne uczucie nie jest porównywalne do tej błogości jaką czułam wtedy przez te kilka,może kilkanaście sekund.Bo ile to trwalo..ile mierzy droga w przeciętnym polskim mieszkaniu na blokowisku ,z dużego pokoju do małego? Wlasnie tyle trwało moje szczescie.
Póżniej też próbowałam udawać,ale jakoś na mamę to nie działało.Mama była zahartowana na takie zagrywki,pewnie mając doświadczenie z kilkorgiem dzieci nie miała czasu na emocje i czułości.Poza tym musiała "mieć jaja",żeby ogarnąć życie,pijanego i pracującego okazyjnie ojca,prace,zupę,działkę,sweter na drutach i swoją gromadkę dzieci.Których zresztą,nie chciała,bo marzyła by zostać zakonnicą.
Tymczasem wydano ją za maż za pierwszego lepszego "wojaka" z którym z niczym jej nie było po drodze i dorobili się dziesięciorga dzieci.Wstydziłam się swojej wielodzietnej rodziny i mamy przed pięćdziesiątką.
Czule wspominam też wyprawy z mamą do kościoła albo na targowisko..tam zawsze były tłumy i mama w obawie,żebym się nie zgubiła i nie przysporzyła kolejnego problemu,brała mnie za rękę.Raz to ja zainicjowałam taki uścisk,przestraszyłam się czegoś ale zawstydzona,że ośmieliłam się pokazać emocje szybko rozluźniłam dłoń.
Szybko się uczyłam,zresztą otoczona tyloma osobami,które na codzień pokazywały "jak żyć",nabyłam ich cech i przyzwyczajeń w błyskawicznym tempie.U nas w domu nie było miejsca na radość,smutek,żal czy pragnienia.Ja nawet nie śmiałam marzyć.Od małego uczona pokory i skromności wiedziałam gdzie jest moje miejsce i nie żyłam z głowa w chmurach.Byłam totalna pragmatyczką zawsze przygotowaną na najgorsze,bo dobrego mało się działo.
A jak już to...na bogato.Jako sześciolatka wylądowałam w szpitalu.Zatrucie spożywcze.Chyba się mamie przypsuło czy coś tam...Miało być dwa tygodnie hospitalizacji,czyli prawdziwe wakacje.Na sali ze mną były dwie inne dziewczynki,bawiłyśmy się razem w świetlicy pełnej gier i zabawek.Tak naprawdę było kilka pluszaków,bierki,liczydło i coś tam jeszcze,ale dla mnie to wypas.Panie pielęgniarki codziennie czesały moje długie włosy,plotły warkocze czule mnie przy tym głaszcząc. Wybaczałam im bolesne zastrzyki,przecież musiały,zresztą one i tak bolały mniej niż obojętność w domu czy inne mniej pozytywne nastroje.Niestety,mój stan szybko się poprawiał i po tygodniu wypisano mnie do domu,na przepustkę świąteczną.Już nie wróciłam,a szkoda,bo tęskniłam.
Biorąc rzecz chronologicznie to gdzieś po roku spotkała mnie kolejna pozytywna przygoda.Poszłam do szkoły i tam dosłownie rozkochałam się w pani w oddziale zerówkowym.Była ciepła,miła,słuchała co mam do powiedzenia,chwaliła mnie za recytacje wierszyków i prace plastyczne.Niestety nie była tylko moja i oprócz mnie było jeszcze trzydzieścioro gagatków oraz jej narzeczony. Później była trenerka,która uczyła nas grać w szczypiorniaka.Od niej pierwszej usłyszałam,że jestem w czymś bardzo dobra,doceniała mnie,motywowała,widziała potencjał i pchała do przodu.Jednak napotkała ścianę na swojej drodze w walce o swoich podopiecznych.Między innymi moją mamę,która nie pozwoliła mi pójść do klasy sportowej i kontynuować grania w pilkę ręczną.Pani nie odpuszczała,przyszła nawet osobiście do naszego domu,prosząc rodziców o szanse dla mnie,ale tato nie brał udziału w tej rozmowie,wszak od wychowywania dzieci jest matka,a ona zwalając wszystko na moje nocne moczenie miała asa w rękawie.Jak ja to sobie wyobrażam..zgrupowania,wyjazdy,nocki poza domem..w pieluchach???
Musiałam znaleźć sobie inne zajęcie na popołudnia.Bo biblioteki osiedlowej chodziłam ze trzy razy w tygodniu,ale nie było tam czytelni,wiec przesiadywałam w korytarzu na godzinę przed otwarciem tłumacząc się,że albo nie mam zegarka,albo pomyliłam godziny,bo panie zawsze z politowaniem komentowały,ze znowu siedzę na zimnych schodach.Książki można było wypożyczyć zaledwie trzy a mnie to czasami zajmowało ze dwie godziny :).Taka byłam nieogarnięta.
Śledziłam też wydarzenia z naszego małomiasteczkowego Domu Kultury i jak tylko dowiedziałąm sie o naborze do zespołu tanecznego od razu byłam gotowa i miałam plan.Nie pamiętam już jak ale udało mi się wyprosic u najstarszej siostry aby ze mną poszła i zapisała na zajecia.Z pewnością wyglądała na młodą matkę i dlatego się udało. Tańczyłam w zespole tańca ludowego ponad rok.Nie miałam stroju na pierwszym galowym pokazie,bo w nim nie brałam udziału.Rodzice na pewno nie wykosztowaliby się na coś takiego jak spódnica i gorset,wiec na krótko przed pokazem udałam chorobę i nie wystapiłam. Po sukcesie na poziomie wojewódzkim mój zespół został zaproszony na wymianę międzynarodową i zdecydowana większość dzieci pojechała do Belgii.Ja,jak się zapewne domyślacie, należałam do mniejszości.Karierę taneczną zakończyłam więc krótko po powrocie grupy z zagranicy.Byłam może na dwóch,trzech treningach i czując jak jestem daleko za innymi wycofałam się małymi kroczkami.
Marzenia nie były dla mnie,a co dopiero plany...
Tak przez kolejne lata,a że nie chciałam żyć w stagnacji i bezruhu,to szukałam zajęć niewymagających.
Sprzętu,pieniędzy,zaangażowania rodziców itp.Trudne to było w latach 90 tych,w małym miasteczku na południu Polski.Bardzo trudne,ale udało się wcisnąć na saneczkarstwo torowe.Obby tylko móc wyrwać się z domu i spędzać czas z normalnymi ludźmi.Zapisałam się do klubu w połowie sezonu,wiec wiedziałam,że nie mam szans na żadne zimowe wyjazdy czy w ferie i moje proroctwo się spełniło.Pojechali najlepsi,najdłużej trenujący,ci co chcieli i mogli,a ja nie pasowałam do żadnej z tych grup.Nie myślcie,że rozpaczałam czy żałowałam,ja byłam przyzwyczajona i nastawiona,że to nie dla mnie.
Kończyłam podstawówkę i zaczynałam bunt.
Pierwsze przedbiegi gdy postanowiłam i zdecydowanie sprzeciwiłam się mamie co do wyboru szkoły średniej.Chciała żebym poszła do odzieżówki a skoro już tak bardzo nie chce,to do medyka.Też nie chciałam.Drugie moje weto,to gdy złożyłam papiery do liceum,po którym miałam nie mieć zawodu i byłyby to cztery stracone lata,bo przecież na studia jestem za głupia i za biedna.Uparłam się tak,że nie dość,że wylądowałam w liceum,to na dodatek w najlepszym w mieście i jednym z najwyższym poziomem w województwie.Nie wiem komu chciałam zrobić na złość,ale wypadło na mnie.Trafiłam do klasy geniuszy,między dzieci politycznej i ekonomicznej śmietanki miasta. Ale nie poddałam się przez cztery lata,przebrnęłam,momentami czołgając się i unikając kul,którymi strzelali wybitni profesorowie.
Ja tam nie pasowałam pod żadnym wzgledem i chcieli mnie zastrzelić jedynkami,nieprzygotowaniami i uwagami.A ja jak na wojnie partyzanckiej,robiłam uniki,chodziłam na wagary a potem przygotowana,upps obładowana bronią i granatami pojawiałam się na lekcji by zdobyć tróję.Ostateczna bitwe zwana maturą też wygrałam.Może nie triumfalnie i w popisowy sposób,ale zaskoczyłam bardzo pozytywnie na ustnych z polskiego,angielskiego czy łacinie.Pisemnie było gorzej,co nawet dla mnie samej było zaskoczeniem..Po latach zastanawiałam się czy nie wnosić o wgląd do prac maturalnych,bo profesorka z polskiego obiecała mi schody i oblanie matury już w pierwszej klasie.Ale...nie chciałam rozdrapywać ran i odpuściłam.
Nie wiem czy będzie ciąg dalszy tej historii.Dzisiaj tak mnie po prostu naszło.
Chcę dodac,że teraz z perspektywy czasu,doświadczeń i obecnego punktu widzenia jako matki i żony,nie winie mojej mamy.Wiem,że robiła co mogła,że znajdując się w niemalże patologicznym układzie i sytuacji chciała dać nam namiastkę normalnosci.