..................................................................

..................................................................

25 paź 2025

Zaakceptować siebie

        
                                              



Niczym męczennica zmusiłam się do napisania tego postu.Nie dlatego,że obiecałam.A obiecałam dlatego,że chciałam,że powinnam i byłam sobie to wina.Wywlec (znowu) na światło dzienne dawne,długo zakopywane bolączki.W moim dorosłym zyciu juz kilka razy stawiałam temu czoła,działa to trochę jak autoterapia,sprawdza się i pomaga na jakiś czas.Dłuższy czy krótszy zależy od róznych okolicznosći.

Próbowałam pokochać swoje wewnętrzne dziecko,i kiedyś był o tym długi wpis,ale nie ma już tamtego bloga.Naiwnie myslałam,że jak go wykasuje,to wraz z nim do czeluści kosza pójdzie kawał mojego zycia?

Bo naprawdę chciałabym zapomnieć.Jest kilka rzeczy o których marzę.Żadna nie jest materialna,a jedna to właśnie,aby zapomnieć.Obudzić się pewnego dnia i mieć totalny black out.Albo podpisac cyrograf z Diabłem i cofnąc czas.Taaak..

Zmieniałabym jedną rzecz..nie podjęłabym tylko jednej decyzji,która odwróciłaby prawie wszystko na co mogłam mieć wpływ.W dzieciństwie przeżyłam traumę.Nie wiem,czy kiedykolwiek będę umiała nazwać rzeczy po imieniu i napisać o tym wprost,czy powiedzieć bez owijania w bawełnę.Nie wiem  czy to mi potrzebne..wystarczy,że się stało,ukształtowało moją ja i w sumie to myślę,że rozmawianie o tym na głos chyba nic nie zmieni.Więc nazwe to traumą.Było to bolesne doswiadczenie,w sensie zrówno fizycznym jak i psychicznym.A najgorsze,to że nie miałam oparcia w nikim,nawet u mamy,która po mojej próbie przedstawienia jej sytuacji udała,że nie rozumie i nie wie o co chodzi.Trochę o moim specyficznym dzieciństwie pisałam tutaj https://simerapiszeciagdalszy.blogspot.com/2024/10/z-zycia-wziete.html .Do takich tekstów staram się podchodzić bez emocji.Tak samo zresztą,jak do dzisiejszego.Piszę na raty,edytuje,poprawiam,przeciągam,w sumie robie wszystko,by rozwlec w czasie i tym samym wypłukać się z emocji.Bo chyba mi to nie służy.Za dużo na raz.

Tak więc byłam sama.Nieplanowana,niechciana,niekochana,nieszanowana.Nikt mnie nie uraczył tymi uczuciami czy zachowaniami.Nikt mi ich nie pokazał,nigdzie ich nie widziałam i tym samym nie szukałam,bo pewnie nie wiedziałam,że istnieją.Dzisiaj z perspektywy czasu,wiem,że choć rozpaczliwie szukałam miłości,to sama nie potrafiłam kochać.Ani siebie,ani innych.Tak zdrowo.

Wyjechałam na studia,które trwały krótko,bo znalazłam pretekst i wychałam za granicę.Chciałam uciec jak najdalej,jakby odległość miała jakieś znaczenie.Na tamten czas,to się jednak sprawdzało.Odcięta od swojej przeszłości,rodziny,miejsc,języka,które by się źle kojarzyły stawałam się nową sobą i pisałam lepszy senariusz.Bawiłam się grubo.W ramach przyzwoitości oczywiśćie.Pracowałam,uczyłam się,wchodziłam w relacje,bliższe,luźniejsze,epizodyczne i długofalowe.Jedne trudne inne nudne.Przeżyłam miłośc i przygode swojego życia niczym w filmie.Gdybym miała talent to byłaby z tego niezła książka.Tylko musiałby się wydarzyć happy end,bo bez tego nie ma dobrej ksiażki a i u mnie na to się nie zanosi.W każdym razie działo się.Szukałam wrażen i miłosci,akceptacji i zrozumienia.Czułosci,opieki i wszystkiego czego nie zaznałam w dzieciństwie.Takie młode,zagubione dziewczyny były łatwym "łupem".Zaniżona samoocena,niskie poczucie własnej wartosci,brak pewności siebie  przyciągały nieodpowiednich osobników.Wpadałam w różne związki,ale szybko z nich uciekałam,bo na szczescie miałam mocny instynkt przetrwania.Aż pojawił się Ony.

Tak samo jak ja,poobijany zyciowo.Na początku to była tylko powierzchowna znajomość,ot dalszy kolega.Potem okazało się,że bardzo podobam się temu koledze i tak,będę szczera,chyba z litosci i nudy umówiłam się z nim na kawę.Nie spodobał mi się jako mężczyzna,ale że obracaliśmy się w tym samym towarzystwie a  nie za bardzo umiał sie odnaleźć w obcym kraju,to troszkę mu pomagałam w urzedach,czy znalezieniu pracy.Na przestrzeni dwóch lat  spotykaliśmy się sporadycznie a potem nagle jakby mnie zaczarował.Była sielanka.Przez rok.Kolejny był już trudniejszy gdyż zaszłam w ciąże i nie dałam sobie prawa nawet do zastanowienia się czego chce,tylko jak ta głupia gęś przyjełam oświadczyny i zaczeliśmy planowac wspolne zycie.I zaczęła się proza...Poroniłam,co bardzo zarzutowało na dalszych wyborach i wydarzeniach i choć wyczuwałam,że coś jest nie tak ,to nie dopuszczałam się do głosu.Odwlekaliśmy datę ślubu.bo skoro miało nie być dziecka to po co jakies zaślubiny.Wtedy wierzyłam,że to są też przekonania..ale to było wtedy,nie byłam chyba sobą.I minął kolejny rok,i jakoś trwał drugi gdy z euforią przeczytałam wynik z laboratorium o mojej ciąży.I znowu wypłynął temat ślubu i znowu poroniłam i znowu były łzy,depresja i wszystko przepadło.Potem Ony miał sporo pracy,dużo nowych kolegów oraz  okazji do picia  alkoholu,a to wywołało co raz więcej niedopowiedzeń,niezadowolenia i kłótni.A data ślubu ustalona,zaliczki wpłacone,goście poinformowani...Wiedziałam,że nic z tego nie wyjdzie.Zastygłam w temacie,uciekłam od tego,zostawiłam wszystko samoistnemu biegowi wydarzeń..Ale nic się nie zmieniało,poza tym,że było między nami co raz gorzej.Po cichu odwołałam wszystko co związane ze ślubem nawet nie informując Onego.Już nawet nie pamiętam w jakich okolicznościach on sie o tym dowiedział,ale musiało być to dla niego nic nie znaczącym faktem,skoro mineło bez echa i nie zapisało się w mojej głowie na dłużej. Już wtedy zaczeliśmy żyć obok siebie...Na pocieszenie kupiliśmy psa,zmieniliśmy mieszkanie na takie w apartamencie,ale o wyjeździe Onego nie było mowy.Mówił,że mnie kocha,że po co nam ślub,a tak naprawdę to potrzebował jeszcze zarobic pare tysięcy euro.Tak,w tej materii to był konsekwentny.Chciałam się rozstać,dałam mu jakiś czas na znalezienie mieszkania,poszłam na studia,żeby mniej czasu spędzać w domu,ale on odwlekał..Staliśmy się współlokatorami.Tak naprawdę to kryzys gospodarczy kraju,w którym mieszkaliśmy pomógł nam się rozstać.Finanse Onego się posypały i zdecydował wrócić do Polski.Wtedy już,gdy znał datę wyjazdu i trzymał bilet w ręku,to nawet się nie fatygował,żeby udawać...Ulżyło mi,choć wiadomo,musiałam odreagować.Nie powiem,wylałam trochę łez i za nim i przez niego,a może tak naprawdę płakałam za straconym czasem?Pozbierałam się szybko i wpadłam w wir mojego zycia.W cale nie nowego,tego samego ,tylko bez Onego.Bo już od dłuższego czaasu on był tylko dodatkiem a czasami wręcz ciężarem.Miałam swoich przyjaciół,znajomych,prace.I pustkę w sercu po moich nienarodzonych dzieciach.Marzyłam o takim,które wezmę w ramiona,przytulę i będę obok na zawsze.Dam mu wszystko,to czego ja nie dostałam,za nas dwoje go obdarze.Ale nie szukałam miłości,czy męża,wręcz odrzucałam i unikałam wszelkich okazji,by takową spotkać,a uwierzcie w tamtym kraju blondynka z Polski miała adoratorów.W tamtym momencie faceci mnie wręcz obrzydzali.Wtedy to była najsilniejsza wersja mojej ja.Nieudany zwiażek mnie nie złamał,tak samo jak wspomnienie bolesnych słów z ust Onego słyszanych przez te wszystkie lata.Byłam zaprawiona w tym boju i przyzwyczajona.Miałam gorsze momenty,ale wiadomo,życie,Komu się nie zdarza? I w takiej atmosferze minął prawie rok.Majaczyła na mojej zawodowej drodze ciekawa perspektywa,dostalam propozycje pracy rezydentki na jednej z  dużych wysp i zaczęłąm ją rozważac na powaznie az w progu mojego mieszkania pojawił się Ony.

I cała moja nienawiśc do samej siebie zwiazana jest własnie z ta chwilą.Powinnam mu była zatrzasnąć drzwi przed nosem,pognać do diabła albo jeszcze dalej. A zamiast tego przyjełam kolejne zaręczyny,po pół roku powiedziałam tak w urzędzie,potem w kościele tym samym gwałcąc samą siebie.Tak,to odpowiednie słowo.

Od 12 lat nie umiem sobie wybaczyć,nie odzyskam chyba nigdy szacunku do samej siebie za to co zrobiłam.Nie wiem czym się wtedy kierowałam,co miałam w głowie zostawiając swoje poukładane życie,fajną prace,przyjaciół..Dlaczego zgodziłam się dzielic życie z człowiekiem,który mnie nigdy nie kochał,w miejscu tak odległym od mojego miejsca na Ziemi?Po co wziełam ten krzyż na siebie,wiedząc że go nie uniosę..?Bo taka moja karma? Bo przywykłam do cierpienia? Bo nikt mnie nie kochał,sama się nie pokochałam,wiec nie wymagałam tego nawet od faceta za którego wyszłam?

Teraz,kończac ten wpis jestem tak zła na siebie,że nawet nie biorę pod uwagę,że kiedykolwiek się polubię..

Podjełam dwie duże próby ukochania się.Pierwszy raz w czasie,gdy pojawiły  się  problematyczne sygnały  w związku z Onym.Moje otoczenie i bliscy,mówili,że my najzwyczajniej do siebie nie pasujemy,jesteśmy z innych światów a ja upatrywałam się winy w sobie.Zagłębiłam się wtedy w moje wewnętrzne dziecko i naprawdę praca nad sobą przyniosła  korzyści,aż do kolejnego kryzysu w związku.Zawsze słyszałam,że to moja wina i tak jak weszłam w te role winowajcy za dzieciaka,tak chyba jest do tej pory.Przede wszystkim szukam przyczyny w sobie.Drugi raz,po kilku latach małżeństwa..Gdy miałam już nienormalne myśli,a przecież miałam dla kogo być,bo na świecie była Riczi.Przerażona własnym stanem poszłam do psychiatry.Ten wykluczył chorobę psychiczną i wysłał do psychologa.Po dwóch wizytach specjalistka wybiła mi z głowy wmawianie sobie niedoskonałośći i wysłała na psychoterapie.Trafiłam na ludzi na własciwym miejscu,oddanym swojej pracy czy powołaniu.Odbyłam serie spotkań,na których tak zmieniłam myślenie,że złagodniałam w stosunku do siebie i otoczenia.Ostatnia wizyta to było spotkanie we trójkę.Ja,terapeutka i psycholog,które jako jedyne rozwiązanie z mojej sytuacji widziały rozwód.Podczas psychoterapii dowiedziałam się,że jestem ofiarą przemocy materialnej,psychicznej,emocjonalnej i zdarzyło się też,że fizycznej.Generalnie gaslighting mój mąż miał opanowany do perfekcji.

Mineły 3 lata a ja wciąż jestem jego żoną..

A miało być bez emocji.




2 mar 2025

 Nie,żeby było jakoś mega imprezowo w moim życiu,ale zważając na to, że odcięcie Onego od alkoholu równało się odcięciem od życia towarzyskiego i wszelkiego imprezowania,to ten rok zaczął się i kontynuuje na plus w tej materii.Pozwolę sobie przyjąć,że to Sylwester zapoczątkował dobrą passe.Bo wierze,że towarzystwo w którym spędziliśmy ten wieczór wraz z atmosferą zrobiło swoje.Mam nadzieje ,że mój ślubny powoli zaczyna rozumieć iż dobra impreza nie oznacza  % bez umiaru,kaca następnego dnia i moralniaka.Z pewnością,potrzebujemy jeszcze dużo czasu,żeby to wszystko wypracować ale jestem dobrej myśli.Po sylwestrowo-noworocznym maratonie u sąsiadów przyszła kolej na mnie.Urządziłam walentynkowy weekend dla dorosłych i dzieci.Byli nasi sąsiedzi z dwójką dzieci w wieku mniej więcej mojej Riczi i jeszcze jedna para,bezdzietna,która akurat buduje dom w naszym dosyć bliskim sąsiedztwie.Tak,tak,nasza społeczność się powiększa.Dorośli mieli swoje menu i atrakcje a dzieci swoje.Wspólnym mianownikiem były dania na gorąco i pyszna pavlowa,którą przyniosła sąsiadka,a następnego dnia zmówiliśmy sushi i  wygłupialiśmy się na lodowisku.

Ale do sedna,bawiliśmy się naprawdę fajnie.Nasi goście poznali się dopiero na tej imprezie,więc było dużo do obgadania,co z kolei rodziło wiele nowych tematów.Pełna kultura mimo drinków i piwa.Żegnaliśmy się z obietnicą,że musimy to koniecznie powtórzyć.

Tak samo było wczoraj na ostatkach u mojej siostry.Zróżnicowane towarzystwo,wyskokowe napoje i dobre jedzonko.Poznałam ciekawych ludzi i może jakoś będziemy kontynuować znajomość,bo właśnie kupili kampera i tak samo jak my,żółtodzioby karawaningowe,szukają towarzystwa i planu działania.Który,ja chętnie ogarnę hehe.Wracaliśmy z Warszawy w dobrych nastrojach.

I wszystko byłoby super,gdyby nie to,że Ony za każdym razem po udanym wypadzie czy imprezie potrafi zepsuć nastrój.I to chyba raczej z premedytacją,bo dzieje się to za każdym razem.Jakby nie chciał,żebym miała te dobre wspomnienia i żeby ten dobry czas trwał.Zawsze musi nastąpić brutalny koniec wywołany awanturą o jakąś bzdure.Nie umiem tego pojąć,nie mogę rozgryźć...może jest zazdrosny,że ja się dobrze bawię? Czy jednak,mimo tego,że zaprzecza i mineło 5 lat odkąd nie spożywa alkoholu ,to mu tego brakuje? Zal mu,że inni dobrze się bawią a on nie mógł pijąć ani nie może nie pijąc?

I znowu czekają nas ciche dni.Mijanie się w domu bez słowa,a jak sytuacja dociśnie  to wymuszone tak albo nie.Złośliwe uwagi i głupie sugestie.

Może i ja nie jestem bez winy,bo nie potrafię się zamknąc ( tak,bez cudzysłowia, w dosłownym znaczeniu) tak jak maż tego wymaga.Zawsze muszę powiedzieć swoje,ale jak nie mam racji to umiem to przyznać i przeprosić.Coś,co jest niewykonalne dla Onego.W sumie po co? Przecież nie ma takiej potrzeby,bo On jest nieomylny i w ogóle naj.Bardzo krótko po ślubie zadeklarował,że nigdy mnie za nic nie przeprosi.Tak,juz z góry to założył.


1 sty 2025

Nowy Rok

 Już  w srodku lata zdecydowałam,że tegoroczne swięta spędzimy u mojej mamy.Nie zamierzałam pytać Onego o pozwolenie czy zgodę (tak jak jest tego nauczony) tylko oznajmiłam,że na Boże Narodzenie jadę do rodziny a on ma czas,na to by zdecydować czy jedzie z nami czy nie.

nieZŁAżona,prawda?

Ale nie miałam wyboru.Sytuacja mnie zmusiła.Nie żeby dotychczas trzymał mnie pod kluczem,mogłam jechać,ale bez niego bo zawsze miał wymówki.I fakt,mieszkamy w domu a ogrzewania nie mamy automatycznego z podajnikiem,tylko tradycyjny piec do zaladowania drzewem.To drzewo trzeba porąbac a piec przed kazdym rozpaleniem przygorować,co nie nalezy do przyjemności i brak śmiałków,którzy podejeliby się takiego zadania.Jest to też dobra wymówka,żeby do tesciowej nie jechać,tylko spędzić swięta w gronie swojej najbliższej rodziny.Ja taką przyjemnosć miałam ostatnio 5 lat temu.

Wiedziałam,że jak wdam się z męzem w dyplomacje,to nic z tego nie wyjdzie,bo miał dobre argumenty w rękawie.Po pierwsze kwestia pieca i ogrzania domu,po drugie nasze zwierzęta.

Ale ja wierze (choć czasami z tego nie korzystam),że zawsze jest jakieś wyjscie a nasze mieszka za płotem w osobie szwagra.Oni wyjezdzają dwa,trzy razy w roku i wtedy to my opiekujemy się ich domem i zwierzakami.Fakt,mają bezobsugowy piec,ale pomocy czy życzliwości nie można liczyć zero jedynkowo.

a jeśli tak,to my z ich pomocy korzystamy tylko raz w roku,jak wyjeżdzamy na wakacyjny urlop.W ferie jeżdze z Młodą sama,bo  Ony nie może zostawic domu.

Tak przygotowawszy męża wyslałam go do szwagra na rozmowę.Tamten nie widział problemu i Ony chciał czy nie,mógł z nami jechać na południe.Podejrzewam,że nie chciał,ale nie wypadało inaczej.

Nie dlatego,że ma cos do mojej mamy czy rodziny,podejrzewam,że bardziej chodziło o to,że nie chciał zostawiać swoich w swiąteczny czas.Mój maż czuje się bardzo odpowiedzialny za swoich rodziców i rodzoną siostrę,nawet chyba bardziej niż za nas.

Więc wybyliśmy w długę podróż przez prawie całą Polskę,po drodze zatrzymując się na chwilę w Warszawie i Krakowie.Snieg był w górach,ale w miasteczku niestety nie i brakowało tej  zimowej aury a co za tym idzie bożonarodzeniowej  atmosfery.Wypasione choinki na starówce i pięknie oswietlone ulice to nie wszystko.Za to rodzinna atmosfera nadrobiła wszystko.Nie wiem czy przemawia przeze mnie nostalgia za rodziną,idealizuję (wątpie) i brak mi obiektywizmu,ale familia się spisała,zjechała i spędziliśmy swietnie czas.W momencie kulminacyjnym u mamy w mieszkaniu były 23 osoby a ja z najstarszą siostrą gospodarzyły my i kucharzyły.Tak prawie po goralsku :) Ogólnie spędziliśmy tydzień na wspolnym przygotowywaniu jedzenia,przy stole,na rozmowach i poznawaniu siebie,bo odkąd ostatni raz widziałam się z niektórymi członkami rodziny to ich statuty się zmieniły.Pozyskali żony,mezów i potomstwo.

Dla mnie były to wyjątkowe swięta.Cieszę się,że mogłam połamać się opłatkiem z mamą,bo zawsze to może być ten ostatni raz.Nie chcę tak mysleć,ale nie oszukujmy się,czas się nie cofa,mama jest już w naprawde podeszłym  wieku i choc na szczescie nie dokucza jej mocno żadna choroba,to trzeba być przygotowanym na wszystko

Jeśli sytuacja w pracy się ustabilizuje (firma pada) to może uda mi się wyskoczyc jeszcze na ferie zimowe.Z Młodą oczywiście.

Na Sylwestra musieliśmy już wracać do domu.Obawialiśmy się reakcji naszych zwierzaków na petardy i woleliśmy być blisko nich.Zresztą już wczesniej dostalismy zaproszenie na domówkę a ja lubie dobre towarzystwo i zasłużyłam sobie żeganac i witac rok w takim gronie :)

Było naprawde rozrywkowo :) 

Mam nadzieje,że tez się fajnie bawiliście i dobrze zaczeliście ten rok.Przy okazji życzę Do Siego 2025!


19 paź 2024

Z życia wzięte..

Pierwsze wspomnienia z dzieciństwa,jakie wciskają mi się niechciane do głowy,to smród uryny i dyskomfort leżenia na mokrym materacu.Nie mogłam spać.Było mi zimno w doopę,wciąż chciało się sikać a bałam się pójść do łazienki. Leżałam w mokrej pościeli aż zrobi się jasno.Jak już ktoś krzątał się po domu to po cichutku wyłaniałam się z wyrka,tak,żeby nikt nie zauważył hańbiących plam i nie poczuł co wydarzyło się pod kołderką. Wstydziłam się i bałam.Nie wiem co było silniejsze.

Mama udawała,że wszystko w porządku,choć często prowadziła mnie do lekarzy,szpitali,na różne badania,podczas których kładli mnie na zimnym blacie i "wjeżdżałam" do tunelu.Tak wtedy myślałam i obawiałam,czy wyjadę z tego zimnego i strasznego miejsca. Dorastając bardzo się pilnowałam,wiec wpadek było mniej,ale też się zdarzały.Anatomicznie wszystko było ok i  nigdy nie stwierdzono przyczyny mojego nocnego moczenia się.Ale dziwnym zbiegiem okoliczności "wyrosłam" z tego niemalże natychmiastowo po wyprowadzce z rodzinnego domu.

Drugą rzeczą jaką pamiętam i pielęgnuje w sobie to wspomnienie pewnego wieczoru, gdy udawałam,że zasnełam w dużym pokoju a mama wzieła mnie na recę by przeniesc mnie do swojego  łożka.

Byłam wtedy tak blisko niej.Zadne uczucie nie jest porównywalne do tej błogości jaką czułam wtedy przez te kilka,może kilkanaście sekund.Bo ile to trwalo..ile mierzy droga w przeciętnym polskim mieszkaniu na blokowisku ,z dużego pokoju do małego? Wlasnie  tyle trwało moje szczescie.

Póżniej też próbowałam udawać,ale jakoś na mamę to nie działało.Mama była zahartowana na takie zagrywki,pewnie mając doświadczenie z kilkorgiem dzieci nie miała czasu na emocje i czułości.Poza tym musiała "mieć jaja",żeby ogarnąć życie,pijanego i pracującego okazyjnie ojca,prace,zupę,działkę,sweter na drutach i swoją gromadkę dzieci.Których zresztą,nie chciała,bo marzyła by  zostać zakonnicą.

Tymczasem wydano ją za maż za pierwszego lepszego "wojaka" z którym z niczym jej nie było po drodze i dorobili się dziesięciorga dzieci.Wstydziłam się swojej wielodzietnej rodziny i mamy przed pięćdziesiątką.

Czule wspominam też wyprawy z mamą do kościoła albo na targowisko..tam zawsze były tłumy i mama w obawie,żebym się nie zgubiła i nie przysporzyła kolejnego problemu,brała mnie za rękę.Raz to ja zainicjowałam taki uścisk,przestraszyłam się czegoś ale zawstydzona,że ośmieliłam się pokazać emocje szybko rozluźniłam dłoń.

Szybko się uczyłam,zresztą otoczona tyloma osobami,które na codzień pokazywały "jak żyć",nabyłam ich cech i przyzwyczajeń w błyskawicznym tempie.U nas w domu nie było miejsca na radość,smutek,żal czy pragnienia.Ja nawet nie śmiałam marzyć.Od małego uczona pokory i skromności wiedziałam gdzie jest moje miejsce i  nie żyłam z głowa w chmurach.Byłam totalna pragmatyczką zawsze przygotowaną na najgorsze,bo dobrego mało się działo.

A jak już to...na bogato.Jako sześciolatka wylądowałam w szpitalu.Zatrucie spożywcze.Chyba się mamie przypsuło czy coś tam...Miało być dwa tygodnie hospitalizacji,czyli prawdziwe wakacje.Na sali ze mną były dwie inne dziewczynki,bawiłyśmy się razem w świetlicy pełnej gier i zabawek.Tak naprawdę było kilka pluszaków,bierki,liczydło i coś tam jeszcze,ale dla mnie to wypas.Panie pielęgniarki codziennie czesały moje długie włosy,plotły warkocze czule mnie przy tym głaszcząc. Wybaczałam im bolesne zastrzyki,przecież musiały,zresztą one i tak bolały mniej niż obojętność w domu czy inne mniej pozytywne nastroje.Niestety,mój stan szybko się poprawiał i po tygodniu wypisano mnie do domu,na przepustkę świąteczną.Już nie wróciłam,a szkoda,bo tęskniłam.

Biorąc rzecz chronologicznie to gdzieś po roku spotkała mnie kolejna pozytywna przygoda.Poszłam do szkoły i tam dosłownie rozkochałam się w pani w oddziale zerówkowym.Była ciepła,miła,słuchała co mam do powiedzenia,chwaliła mnie za recytacje wierszyków i prace plastyczne.Niestety nie była tylko moja i oprócz mnie było jeszcze trzydzieścioro gagatków oraz jej narzeczony. Później była trenerka,która uczyła nas grać w szczypiorniaka.Od niej pierwszej usłyszałam,że jestem w czymś  bardzo dobra,doceniała mnie,motywowała,widziała potencjał i pchała do przodu.Jednak napotkała ścianę na swojej drodze w walce o swoich podopiecznych.Między innymi moją mamę,która nie pozwoliła mi pójść do klasy sportowej i kontynuować grania w pilkę ręczną.Pani nie odpuszczała,przyszła nawet osobiście do naszego domu,prosząc rodziców o szanse dla mnie,ale tato nie brał udziału w tej rozmowie,wszak od wychowywania dzieci jest matka,a ona zwalając wszystko na moje nocne moczenie miała asa w rękawie.Jak ja to sobie wyobrażam..zgrupowania,wyjazdy,nocki poza domem..w pieluchach???

Musiałam znaleźć sobie inne zajęcie na popołudnia.Bo biblioteki osiedlowej chodziłam ze trzy razy w tygodniu,ale nie było tam czytelni,wiec przesiadywałam w korytarzu na godzinę przed otwarciem tłumacząc się,że albo nie mam zegarka,albo pomyliłam godziny,bo panie zawsze z politowaniem komentowały,ze znowu siedzę na zimnych schodach.Książki można było wypożyczyć zaledwie trzy a mnie to czasami zajmowało ze dwie godziny :).Taka byłam nieogarnięta.

Śledziłam też wydarzenia z naszego małomiasteczkowego Domu Kultury i jak tylko dowiedziałąm sie o naborze do zespołu tanecznego od razu byłam gotowa i miałam plan.Nie pamiętam już jak ale udało mi się wyprosic u najstarszej siostry aby ze mną poszła i zapisała na zajecia.Z pewnością wyglądała na młodą matkę i dlatego się udało. Tańczyłam w zespole tańca ludowego ponad rok.Nie miałam stroju na pierwszym galowym pokazie,bo w nim nie brałam udziału.Rodzice na pewno nie wykosztowaliby się na coś takiego jak spódnica i gorset,wiec na krótko przed pokazem udałam chorobę i nie wystapiłam. Po sukcesie na poziomie wojewódzkim mój zespół został zaproszony na wymianę międzynarodową i zdecydowana  większość dzieci pojechała do Belgii.Ja,jak się zapewne domyślacie, należałam do mniejszości.Karierę taneczną zakończyłam więc krótko po powrocie grupy z zagranicy.Byłam może na dwóch,trzech treningach i czując jak jestem daleko za innymi wycofałam się małymi kroczkami.

Marzenia nie były dla mnie,a co dopiero plany...

Tak przez kolejne lata,a że nie chciałam żyć w stagnacji i bezruhu,to szukałam zajęć niewymagających.

Sprzętu,pieniędzy,zaangażowania rodziców itp.Trudne to było w latach 90 tych,w małym miasteczku na południu Polski.Bardzo trudne,ale udało się wcisnąć na saneczkarstwo torowe.Obby tylko móc wyrwać się z domu i spędzać czas z normalnymi ludźmi.Zapisałam się do klubu w połowie sezonu,wiec wiedziałam,że nie mam szans na żadne zimowe wyjazdy czy w ferie i moje proroctwo się spełniło.Pojechali najlepsi,najdłużej trenujący,ci co chcieli i mogli,a ja nie pasowałam do żadnej z tych grup.Nie myślcie,że rozpaczałam czy żałowałam,ja byłam przyzwyczajona i nastawiona,że to nie dla mnie.

Kończyłam podstawówkę i zaczynałam bunt.

Pierwsze przedbiegi gdy postanowiłam i zdecydowanie sprzeciwiłam się mamie co do wyboru szkoły średniej.Chciała żebym poszła do odzieżówki a skoro już tak bardzo nie chce,to do medyka.Też nie chciałam.Drugie moje weto,to gdy złożyłam papiery do liceum,po którym miałam nie mieć zawodu i byłyby to cztery stracone lata,bo przecież na studia jestem za głupia i za biedna.Uparłam się tak,że nie dość,że wylądowałam w liceum,to na dodatek w najlepszym w mieście i  jednym z najwyższym poziomem w województwie.Nie wiem komu chciałam zrobić na złość,ale wypadło na mnie.Trafiłam do klasy geniuszy,między dzieci politycznej i ekonomicznej śmietanki miasta. Ale nie poddałam się przez cztery lata,przebrnęłam,momentami czołgając się i unikając kul,którymi strzelali wybitni profesorowie.

Ja tam nie pasowałam pod żadnym wzgledem i chcieli mnie zastrzelić jedynkami,nieprzygotowaniami i uwagami.A ja jak na wojnie partyzanckiej,robiłam uniki,chodziłam na wagary a potem przygotowana,upps obładowana bronią i granatami pojawiałam się na lekcji by zdobyć tróję.Ostateczna bitwe zwana maturą też wygrałam.Może nie triumfalnie i w popisowy sposób,ale zaskoczyłam bardzo pozytywnie na ustnych z polskiego,angielskiego czy łacinie.Pisemnie było gorzej,co nawet dla mnie samej było zaskoczeniem..Po latach zastanawiałam się czy nie wnosić o wgląd do prac maturalnych,bo profesorka z polskiego obiecała mi schody i oblanie matury już w pierwszej klasie.Ale...nie chciałam rozdrapywać ran i odpuściłam.

Nie wiem czy będzie ciąg dalszy tej historii.Dzisiaj tak mnie po prostu naszło.

Chcę dodac,że teraz z perspektywy czasu,doświadczeń i obecnego punktu widzenia jako matki i żony,nie winie mojej mamy.Wiem,że robiła co mogła,że znajdując się w niemalże patologicznym układzie i sytuacji chciała dać nam namiastkę normalnosci.



18 wrz 2024

Skrótowo

     Ktoś się tu do mnie dobijał,ktoś inny pytał o ciąg dalszy a ja tak mało wylewna ostatnio...

Tak mi po drodze z tym blogowaniem,że nawet nie wiem pod jakim adresem piszę.Możecie się śmiać.

Żałosne z mojej strony,ale prawdziwe.Jednak,jak to mówią "nie ma tego złego co,by na dobre nie wyszło" i dzięki temu,że zapomniałam adresu własnego bloga i pomyliłam go z poprzednim,to znalazłam fajną duszę,także blogującą :) A tam poczułam się jak u siebie :) I taka to oto dygresja :po co mam pisać skoro inni to robią za mnie?Z drugiej strony dotarło do mnie,jak wielu ludzi jest podobnie nieszczęśliwych,że te super foty,relacje i uśmiechnięte twarze na fejsbuku to tylko zasłona dymna.

Ok,nie mam dzisiaj w planach narzekać,chciałam po prostu dać znać,że żyje :)

I nie jest najgorzej.

Lato minęło bardzo upojnie,korzystałam ile się da.I nie mówię tu tylko o wyjazdach,spędzaniu wolnego czasu czy rozkoszowaniu się pogodą.Zaliczam ten czas do bardzo udanych,bo wdrożyłam w praktykę kilka rad mojej psychoterapeutki.

W końcu się przekonałam,że można żyć po swojemu,odważyłam się być sobą pełną gębą i nie bawić w dyplomacje,która zresztą nie służyła mi tylko otoczeniu.Odstawiłam osoby toksyczne na bok i choć naraziłam się tym innym,to i tak nie żałuje.Powoli,żółwimi kroczkami staram się wyprostować relacje z Onym i zdaje się,że to działa.On też zauważył,jak wpływa na nas sąsiedztwo rodziny i widzę,że powoli wyciąga wnioski.Trochę się boje przechwalić,no ale ryzyk fizyk...:)

A wszystko to między innymi dlatego,że kupiliśmy sobie mały domek na kółkach.

Przyczepa dała nam możliwość wyrwania się od codzienności na spontanie,bez planowania,logistycznych przygotowań do wyjazdu a co za tym idzie bez dzielenia się tym wszystkim ze szwagrami,którzy lubią ingerować w to,co,kto,kiedy,gdzie i dlaczego, i co to jest w ogóle za głupi pomysł!

Zakup był bardzo nieplanowanym krokiem,wyskoczył w połowie wakacji jak Filip z konopi tym samym  wprawiając mnie w osłupienie. Ony zaskoczył mnie tak jak teoria płaskoziemców na temat naszej planety.Byłam w totalnym szoku jak któregoś niedzielnego ranka ślubny obudził mnie na kawę i postawił do pionu mówiąc "Jedziemy na Mazury po przyczepę" .I pojechaliśmy ...a ta podróż była niczym jak nasza nieodbyta podróż poślubna.Wróciliśmy  podekscytowani i szczęśliwi a potem już nie spędziliśmy żadnego weekendu w domu :) I stąd to moje milczenie między innymi.Pisać może było i o czym,po poznaliśmy wiele nowych miejsc i ludzi.Przeżyliśmy sporo niestandardowych dla nas sytuacji,wykopani ze swojej strefy komfortu doświadczyliśmy sporo nowości i uczyliśmy się przede wszystkich samych siebie na nowo.Ja uwielbiam wyzwania i wszystko co nowe i nieznane mnie pociąga,ale Onego nie znałam od tej strony.Odnalazł się w tej karawingowej rzeczywistości doskonale,otworzył na nowe doznania i wyzwania.Własnie to w tym wszystkim jest chyba najlepsze,że dostaliśmy nowe życie :) 



Poza tym,to wszystko po staremu..zaczął się rok szkolny,nad czym ubolewam bardziej niż sama uczennica.Dla niej szkoła,choć to już IV klasa,to wciąż przyjemność a po lekcjach to już w ogóle high life.Jazda konna,aerial i spotkania oazowe.Tym ostatnim mnie mocno zaskoczyła,ale po przemysleniu przyznałam sobie punkt.Prowadzenie dziecka do kościoła,przygotowanie do sakramentu oraz sama I Komunia Św. nie była u nas dlatego,że  " wszyscy robią".Mimo przyjęcia,szycia sukienki na miare,prezentów moje dziecko podeszło do sprawy poważnie i konsekwencją tego jest dopominanie się o uczestnictwo we mszy niedzielnej i inne angażowanie się w życie parafii.No,jestem dumna.


15 mar 2024

 Piątkowy wieczór,weekend ale u mnie bez ekscesów...Zarezerwowałam salonową kanapę na tę noc,która muszę jakoś przeciągnać,i postaram się coś napisać.Czy sensownego to się okaże.

Tak jak już wspomniałam w jednym z komentarzy,ledwo otrząsnełam się z jesiennej chandry a tu juz dopadło mnie wiosnenne przesilenie.Mam nadzieje,że to tylko to..że moje złe samopoczucie to wynik zmieniającej się aury za oknem,wydłużenia doby i skoków hormonalnych.Bo niby na wiosnę one się roztrajają.Moga też z powodu menopauzy,ale miejmy nadzieje,ze mnie to jeszcze nie dotyczy.

Żle się ostatnio czuje,fizycznie i psychicznie.Miałam kilka razy krwotok z nosa,raz,taki nie do opanowania,drugi lżejszy a dwa pozostale w nocy,o czym dowiedziałam się dopiero rano.Jutro skoro świt szoruje do punktu pobrań zdać krew do badania.Oprócz tego skierowanie do laryngologa i neurologa dostałam,bo w rezonansie magnetycznym głowy wyszły jakies esy floresy i puzle nie do ułożenia.Niech to wszystko ktoś odczyta,postawi diagnoze i pokieruje co z tym zrobić.Chyba własnie dlatego,między innymi,ten mój psychostan taki kiepski...A oprócz moich zdrowotnych perypetii,to sprawa mamy :( Upadła i połamała mi sie kobiecina :( Ma złamaną miednicę a jest w wieku nieoperacyjnym,a poza tym stan jej serca nie pozwala na narkoze,która byłaby konieczna przy operowaniu.Jakby tego było mało,to akurat w pracy tak się wszystko pokomplikowało,że nie ma szans na urlop i odwiedziny mamy.A odwiedziny to w ogóle złe słowo,trzeba jechać i się nią opiekować przez 24 h na dobę,bo jest leżąca.

Na szczeście siostry moje jakoś radzą,ale mam nadzieje,że blizej świąt sytuacja w pracy poprawi się na tyle,że będę mogła się wybrać.

Taka kumulacja.W domu nie lepiej...młoda dorasta,miewa takie akcje,że klękajcie narody.Ony za to w druga strone,starzeje się i robi się upierdliwy.

I tak sobie egzystuje w swoim upiornym światku ostatnio..Nie umiem skupić się ani na ksiażce,ani filmie,jestem nerwowa i rozdrażniona.Zmęczenie zwala mnie z nóg już po 21-wszej,wstaje o 5 i zaczyna się kierat..

4 lut 2024

 Mówią,że jestem Góralka,i dlatego taka harda i silna.Ale to nie prawda.Po pierwsze do gór mi kawałek,tak fizycznie,a mentalnie to przepaść.Gdybym miała krew górolskom to bym Ci ja mondzejso była.Psiakrew!A idze idze...dejze spokój. Nie jestem silna,ja po prostu potrafię dużo znieść.A nauczyła mnie tego moja mama.50 lat przeżyła z człowiekiem,który ani przez chwilę nie traktował ją jak kobietę,żone czy matkę swoich dzieci.Ja patrzyłam na to przez 20 wiosen swojego życia.I uczyłam się,jak pozwalać się upokarzać,jak bać się mieć i wyrażać swoje zdanie,jak nie wymagać od kogoś tylko od siebie,jak liczyć tylko na siebie,jak przepraszać za nieswoje winy i można sobie tutaj dużo nawyliczać.Tyle,że uzbiera się na kilka lat intensywnej psychoterapii.Jak na razie udało mi się zaliczyć cykl 6 spotkań,na których przerobiłam temat mojego małżeństwa,ale wywlekliśmy ze dwa inne wątki,które muszę przepracować,żeby ten czas spedzony w gabinecie mojej psychoterapeutki nie był zmarnowany.Nie mówiąc o aspekcie finansowym.Żeby lepiej naświetlić sprawę,to dodam,że tak naprawdę,w praktyce,to nie stać mnie na tę psychoterapie,ale jakoś muszę uciułać na ciąg dalszy.

Albo raczej początek,bo chronologicznie,będę musiała się cofnąć do wczesnego dzieciństwa.Choć nawet, moja Psycho mówi,że wcześniej,bo dzieci odczuwają deficyt emocjonalny już od pierwszych dni swojego istnienia,a ja byłam dzieckiem niechcianym.Dowiedziałam się tego 

jako parolatka,wraz ze znaczeniem słowa gwałt,przemoc,ból.No i poszlam w ślady swojej matki ofiary.Wchodząc chyba w kazdą relacje jaką w życiu nawiązałam z przeświadczeniem,że jestem gorsza i nic mi się nie należy.Miałam wzloty i upadki,walczyłam o siebie ,potem znowu upadalam ale jakoś  brnełam do przodu,umilając sobie życie jak mogłam.Zdawało mi się,że im dalej wyjade tym mój problem stanie się odleglejszy.I w pewnym sensie tak było.Zostawiłam szarą polską rzeczywistośc i czarną domową atmosfere na rzecz pieknęgo kraju,w którym żyją uśmiechnięci i pozytywni ludzie.

Otaczałam się pięknym krajobrazem,miałam dobrą  prace,studia,fajnych znajomych,świetnych przyjaciół a związki mi nie służyły.Właśnie dlatego,że miałam wyuczony stereotyp moich rodziców.Widziałam swoje błędy,rozumiałam jak nakręca się błedne koło zazdrości,kłótni,przemocy a to wszystko tłumaczone wielką miłością."Bo ja Cię tak bardzo kocham i dlatego..Cię ograniczam..uderzyłem,obraziłem" Taaa..

Znałam ten mechanizm doskonale.Uciekałam.W dosłownym znaczeniu tego słowa.

Zrywałam,odchodziłam jak tylko pojawiało  się choćby maleńkie "ale".

A,że nam się z Onym trochę tych "ale" nazbierało,to znowu mój instynkt zachowawczy mówi "uciekaj".

Zagłuszam go i tłumie od lat,jednak nie jestem głucha..