..................................................................

..................................................................

2 mar 2025

 Nie,żeby było jakoś mega imprezowo w moim życiu,ale zważając na to, że odcięcie Onego od alkoholu równało się odcięciem od życia towarzyskiego i wszelkiego imprezowania,to ten rok zaczął się i kontynuuje na plus w tej materii.Pozwolę sobie przyjąć,że to Sylwester zapoczątkował dobrą passe.Bo wierze,że towarzystwo w którym spędziliśmy ten wieczór wraz z atmosferą zrobiło swoje.Mam nadzieje ,że mój ślubny powoli zaczyna rozumieć iż dobra impreza nie oznacza  % bez umiaru,kaca następnego dnia i moralniaka.Z pewnością,potrzebujemy jeszcze dużo czasu,żeby to wszystko wypracować ale jestem dobrej myśli.Po sylwestrowo-noworocznym maratonie u sąsiadów przyszła kolej na mnie.Urządziłam walentynkowy weekend dla dorosłych i dzieci.Byli nasi sąsiedzi z dwójką dzieci w wieku mniej więcej mojej Riczi i jeszcze jedna para,bezdzietna,która akurat buduje dom w naszym dosyć bliskim sąsiedztwie.Tak,tak,nasza społeczność się powiększa.Dorośli mieli swoje menu i atrakcje a dzieci swoje.Wspólnym mianownikiem były dania na gorąco i pyszna pavlowa,którą przyniosła sąsiadka,a następnego dnia zmówiliśmy sushi i  wygłupialiśmy się na lodowisku.

Ale do sedna,bawiliśmy się naprawdę fajnie.Nasi goście poznali się dopiero na tej imprezie,więc było dużo do obgadania,co z kolei rodziło wiele nowych tematów.Pełna kultura mimo drinków i piwa.Żegnaliśmy się z obietnicą,że musimy to koniecznie powtórzyć.

Tak samo było wczoraj na ostatkach u mojej siostry.Zróżnicowane towarzystwo,wyskokowe napoje i dobre jedzonko.Poznałam ciekawych ludzi i może jakoś będziemy kontynuować znajomość,bo właśnie kupili kampera i tak samo jak my,żółtodzioby karawaningowe,szukają towarzystwa i planu działania.Który,ja chętnie ogarnę hehe.Wracaliśmy z Warszawy w dobrych nastrojach.

I wszystko byłoby super,gdyby nie to,że Ony za każdym razem po udanym wypadzie czy imprezie potrafi zepsuć nastrój.I to chyba raczej z premedytacją,bo dzieje się to za każdym razem.Jakby nie chciał,żebym miała te dobre wspomnienia i żeby ten dobry czas trwał.Zawsze musi nastąpić brutalny koniec wywołany awanturą o jakąś bzdure.Nie umiem tego pojąć,nie mogę rozgryźć...może jest zazdrosny,że ja się dobrze bawię? Czy jednak,mimo tego,że zaprzecza i mineło 5 lat odkąd nie spożywa alkoholu ,to mu tego brakuje? Zal mu,że inni dobrze się bawią a on nie mógł pijąć ani nie może nie pijąc?

I znowu czekają nas ciche dni.Mijanie się w domu bez słowa,a jak sytuacja dociśnie  to wymuszone tak albo nie.Złośliwe uwagi i głupie sugestie.

Może i ja nie jestem bez winy,bo nie potrafię się zamknąc ( tak,bez cudzysłowia, w dosłownym znaczeniu) tak jak maż tego wymaga.Zawsze muszę powiedzieć swoje,ale jak nie mam racji to umiem to przyznać i przeprosić.Coś,co jest niewykonalne dla Onego.W sumie po co? Przecież nie ma takiej potrzeby,bo On jest nieomylny i w ogóle naj.Bardzo krótko po ślubie zadeklarował,że nigdy mnie za nic nie przeprosi.Tak,juz z góry to założył.


1 sty 2025

Nowy Rok

 Już  w srodku lata zdecydowałam,że tegoroczne swięta spędzimy u mojej mamy.Nie zamierzałam pytać Onego o pozwolenie czy zgodę (tak jak jest tego nauczony) tylko oznajmiłam,że na Boże Narodzenie jadę do rodziny a on ma czas,na to by zdecydować czy jedzie z nami czy nie.

nieZŁAżona,prawda?

Ale nie miałam wyboru.Sytuacja mnie zmusiła.Nie żeby dotychczas trzymał mnie pod kluczem,mogłam jechać,ale bez niego bo zawsze miał wymówki.I fakt,mieszkamy w domu a ogrzewania nie mamy automatycznego z podajnikiem,tylko tradycyjny piec do zaladowania drzewem.To drzewo trzeba porąbac a piec przed kazdym rozpaleniem przygorować,co nie nalezy do przyjemności i brak śmiałków,którzy podejeliby się takiego zadania.Jest to też dobra wymówka,żeby do tesciowej nie jechać,tylko spędzić swięta w gronie swojej najbliższej rodziny.Ja taką przyjemnosć miałam ostatnio 5 lat temu.

Wiedziałam,że jak wdam się z męzem w dyplomacje,to nic z tego nie wyjdzie,bo miał dobre argumenty w rękawie.Po pierwsze kwestia pieca i ogrzania domu,po drugie nasze zwierzęta.

Ale ja wierze (choć czasami z tego nie korzystam),że zawsze jest jakieś wyjscie a nasze mieszka za płotem w osobie szwagra.Oni wyjezdzają dwa,trzy razy w roku i wtedy to my opiekujemy się ich domem i zwierzakami.Fakt,mają bezobsugowy piec,ale pomocy czy życzliwości nie można liczyć zero jedynkowo.

a jeśli tak,to my z ich pomocy korzystamy tylko raz w roku,jak wyjeżdzamy na wakacyjny urlop.W ferie jeżdze z Młodą sama,bo  Ony nie może zostawic domu.

Tak przygotowawszy męża wyslałam go do szwagra na rozmowę.Tamten nie widział problemu i Ony chciał czy nie,mógł z nami jechać na południe.Podejrzewam,że nie chciał,ale nie wypadało inaczej.

Nie dlatego,że ma cos do mojej mamy czy rodziny,podejrzewam,że bardziej chodziło o to,że nie chciał zostawiać swoich w swiąteczny czas.Mój maż czuje się bardzo odpowiedzialny za swoich rodziców i rodzoną siostrę,nawet chyba bardziej niż za nas.

Więc wybyliśmy w długę podróż przez prawie całą Polskę,po drodze zatrzymując się na chwilę w Warszawie i Krakowie.Snieg był w górach,ale w miasteczku niestety nie i brakowało tej  zimowej aury a co za tym idzie bożonarodzeniowej  atmosfery.Wypasione choinki na starówce i pięknie oswietlone ulice to nie wszystko.Za to rodzinna atmosfera nadrobiła wszystko.Nie wiem czy przemawia przeze mnie nostalgia za rodziną,idealizuję (wątpie) i brak mi obiektywizmu,ale familia się spisała,zjechała i spędziliśmy swietnie czas.W momencie kulminacyjnym u mamy w mieszkaniu były 23 osoby a ja z najstarszą siostrą gospodarzyły my i kucharzyły.Tak prawie po goralsku :) Ogólnie spędziliśmy tydzień na wspolnym przygotowywaniu jedzenia,przy stole,na rozmowach i poznawaniu siebie,bo odkąd ostatni raz widziałam się z niektórymi członkami rodziny to ich statuty się zmieniły.Pozyskali żony,mezów i potomstwo.

Dla mnie były to wyjątkowe swięta.Cieszę się,że mogłam połamać się opłatkiem z mamą,bo zawsze to może być ten ostatni raz.Nie chcę tak mysleć,ale nie oszukujmy się,czas się nie cofa,mama jest już w naprawde podeszłym  wieku i choc na szczescie nie dokucza jej mocno żadna choroba,to trzeba być przygotowanym na wszystko

Jeśli sytuacja w pracy się ustabilizuje (firma pada) to może uda mi się wyskoczyc jeszcze na ferie zimowe.Z Młodą oczywiście.

Na Sylwestra musieliśmy już wracać do domu.Obawialiśmy się reakcji naszych zwierzaków na petardy i woleliśmy być blisko nich.Zresztą już wczesniej dostalismy zaproszenie na domówkę a ja lubie dobre towarzystwo i zasłużyłam sobie żeganac i witac rok w takim gronie :)

Było naprawde rozrywkowo :) 

Mam nadzieje,że tez się fajnie bawiliście i dobrze zaczeliście ten rok.Przy okazji życzę Do Siego 2025!


19 paź 2024

Z życia wzięte..

Pierwsze wspomnienia z dzieciństwa,jakie wciskają mi się niechciane do głowy,to smród uryny i dyskomfort leżenia na mokrym materacu.Nie mogłam spać.Było mi zimno w doopę,wciąż chciało się sikać a bałam się pójść do łazienki. Leżałam w mokrej pościeli aż zrobi się jasno.Jak już ktoś krzątał się po domu to po cichutku wyłaniałam się z wyrka,tak,żeby nikt nie zauważył hańbiących plam i nie poczuł co wydarzyło się pod kołderką. Wstydziłam się i bałam.Nie wiem co było silniejsze.

Mama udawała,że wszystko w porządku,choć często prowadziła mnie do lekarzy,szpitali,na różne badania,podczas których kładli mnie na zimnym blacie i "wjeżdżałam" do tunelu.Tak wtedy myślałam i obawiałam,czy wyjadę z tego zimnego i strasznego miejsca. Dorastając bardzo się pilnowałam,wiec wpadek było mniej,ale też się zdarzały.Anatomicznie wszystko było ok i  nigdy nie stwierdzono przyczyny mojego nocnego moczenia się.Ale dziwnym zbiegiem okoliczności "wyrosłam" z tego niemalże natychmiastowo po wyprowadzce z rodzinnego domu.

Drugą rzeczą jaką pamiętam i pielęgnuje w sobie to wspomnienie pewnego wieczoru, gdy udawałam,że zasnełam w dużym pokoju a mama wzieła mnie na recę by przeniesc mnie do swojego  łożka.

Byłam wtedy tak blisko niej.Zadne uczucie nie jest porównywalne do tej błogości jaką czułam wtedy przez te kilka,może kilkanaście sekund.Bo ile to trwalo..ile mierzy droga w przeciętnym polskim mieszkaniu na blokowisku ,z dużego pokoju do małego? Wlasnie  tyle trwało moje szczescie.

Póżniej też próbowałam udawać,ale jakoś na mamę to nie działało.Mama była zahartowana na takie zagrywki,pewnie mając doświadczenie z kilkorgiem dzieci nie miała czasu na emocje i czułości.Poza tym musiała "mieć jaja",żeby ogarnąć życie,pijanego i pracującego okazyjnie ojca,prace,zupę,działkę,sweter na drutach i swoją gromadkę dzieci.Których zresztą,nie chciała,bo marzyła by  zostać zakonnicą.

Tymczasem wydano ją za maż za pierwszego lepszego "wojaka" z którym z niczym jej nie było po drodze i dorobili się dziesięciorga dzieci.Wstydziłam się swojej wielodzietnej rodziny i mamy przed pięćdziesiątką.

Czule wspominam też wyprawy z mamą do kościoła albo na targowisko..tam zawsze były tłumy i mama w obawie,żebym się nie zgubiła i nie przysporzyła kolejnego problemu,brała mnie za rękę.Raz to ja zainicjowałam taki uścisk,przestraszyłam się czegoś ale zawstydzona,że ośmieliłam się pokazać emocje szybko rozluźniłam dłoń.

Szybko się uczyłam,zresztą otoczona tyloma osobami,które na codzień pokazywały "jak żyć",nabyłam ich cech i przyzwyczajeń w błyskawicznym tempie.U nas w domu nie było miejsca na radość,smutek,żal czy pragnienia.Ja nawet nie śmiałam marzyć.Od małego uczona pokory i skromności wiedziałam gdzie jest moje miejsce i  nie żyłam z głowa w chmurach.Byłam totalna pragmatyczką zawsze przygotowaną na najgorsze,bo dobrego mało się działo.

A jak już to...na bogato.Jako sześciolatka wylądowałam w szpitalu.Zatrucie spożywcze.Chyba się mamie przypsuło czy coś tam...Miało być dwa tygodnie hospitalizacji,czyli prawdziwe wakacje.Na sali ze mną były dwie inne dziewczynki,bawiłyśmy się razem w świetlicy pełnej gier i zabawek.Tak naprawdę było kilka pluszaków,bierki,liczydło i coś tam jeszcze,ale dla mnie to wypas.Panie pielęgniarki codziennie czesały moje długie włosy,plotły warkocze czule mnie przy tym głaszcząc. Wybaczałam im bolesne zastrzyki,przecież musiały,zresztą one i tak bolały mniej niż obojętność w domu czy inne mniej pozytywne nastroje.Niestety,mój stan szybko się poprawiał i po tygodniu wypisano mnie do domu,na przepustkę świąteczną.Już nie wróciłam,a szkoda,bo tęskniłam.

Biorąc rzecz chronologicznie to gdzieś po roku spotkała mnie kolejna pozytywna przygoda.Poszłam do szkoły i tam dosłownie rozkochałam się w pani w oddziale zerówkowym.Była ciepła,miła,słuchała co mam do powiedzenia,chwaliła mnie za recytacje wierszyków i prace plastyczne.Niestety nie była tylko moja i oprócz mnie było jeszcze trzydzieścioro gagatków oraz jej narzeczony. Później była trenerka,która uczyła nas grać w szczypiorniaka.Od niej pierwszej usłyszałam,że jestem w czymś  bardzo dobra,doceniała mnie,motywowała,widziała potencjał i pchała do przodu.Jednak napotkała ścianę na swojej drodze w walce o swoich podopiecznych.Między innymi moją mamę,która nie pozwoliła mi pójść do klasy sportowej i kontynuować grania w pilkę ręczną.Pani nie odpuszczała,przyszła nawet osobiście do naszego domu,prosząc rodziców o szanse dla mnie,ale tato nie brał udziału w tej rozmowie,wszak od wychowywania dzieci jest matka,a ona zwalając wszystko na moje nocne moczenie miała asa w rękawie.Jak ja to sobie wyobrażam..zgrupowania,wyjazdy,nocki poza domem..w pieluchach???

Musiałam znaleźć sobie inne zajęcie na popołudnia.Bo biblioteki osiedlowej chodziłam ze trzy razy w tygodniu,ale nie było tam czytelni,wiec przesiadywałam w korytarzu na godzinę przed otwarciem tłumacząc się,że albo nie mam zegarka,albo pomyliłam godziny,bo panie zawsze z politowaniem komentowały,ze znowu siedzę na zimnych schodach.Książki można było wypożyczyć zaledwie trzy a mnie to czasami zajmowało ze dwie godziny :).Taka byłam nieogarnięta.

Śledziłam też wydarzenia z naszego małomiasteczkowego Domu Kultury i jak tylko dowiedziałąm sie o naborze do zespołu tanecznego od razu byłam gotowa i miałam plan.Nie pamiętam już jak ale udało mi się wyprosic u najstarszej siostry aby ze mną poszła i zapisała na zajecia.Z pewnością wyglądała na młodą matkę i dlatego się udało. Tańczyłam w zespole tańca ludowego ponad rok.Nie miałam stroju na pierwszym galowym pokazie,bo w nim nie brałam udziału.Rodzice na pewno nie wykosztowaliby się na coś takiego jak spódnica i gorset,wiec na krótko przed pokazem udałam chorobę i nie wystapiłam. Po sukcesie na poziomie wojewódzkim mój zespół został zaproszony na wymianę międzynarodową i zdecydowana  większość dzieci pojechała do Belgii.Ja,jak się zapewne domyślacie, należałam do mniejszości.Karierę taneczną zakończyłam więc krótko po powrocie grupy z zagranicy.Byłam może na dwóch,trzech treningach i czując jak jestem daleko za innymi wycofałam się małymi kroczkami.

Marzenia nie były dla mnie,a co dopiero plany...

Tak przez kolejne lata,a że nie chciałam żyć w stagnacji i bezruhu,to szukałam zajęć niewymagających.

Sprzętu,pieniędzy,zaangażowania rodziców itp.Trudne to było w latach 90 tych,w małym miasteczku na południu Polski.Bardzo trudne,ale udało się wcisnąć na saneczkarstwo torowe.Obby tylko móc wyrwać się z domu i spędzać czas z normalnymi ludźmi.Zapisałam się do klubu w połowie sezonu,wiec wiedziałam,że nie mam szans na żadne zimowe wyjazdy czy w ferie i moje proroctwo się spełniło.Pojechali najlepsi,najdłużej trenujący,ci co chcieli i mogli,a ja nie pasowałam do żadnej z tych grup.Nie myślcie,że rozpaczałam czy żałowałam,ja byłam przyzwyczajona i nastawiona,że to nie dla mnie.

Kończyłam podstawówkę i zaczynałam bunt.

Pierwsze przedbiegi gdy postanowiłam i zdecydowanie sprzeciwiłam się mamie co do wyboru szkoły średniej.Chciała żebym poszła do odzieżówki a skoro już tak bardzo nie chce,to do medyka.Też nie chciałam.Drugie moje weto,to gdy złożyłam papiery do liceum,po którym miałam nie mieć zawodu i byłyby to cztery stracone lata,bo przecież na studia jestem za głupia i za biedna.Uparłam się tak,że nie dość,że wylądowałam w liceum,to na dodatek w najlepszym w mieście i  jednym z najwyższym poziomem w województwie.Nie wiem komu chciałam zrobić na złość,ale wypadło na mnie.Trafiłam do klasy geniuszy,między dzieci politycznej i ekonomicznej śmietanki miasta. Ale nie poddałam się przez cztery lata,przebrnęłam,momentami czołgając się i unikając kul,którymi strzelali wybitni profesorowie.

Ja tam nie pasowałam pod żadnym wzgledem i chcieli mnie zastrzelić jedynkami,nieprzygotowaniami i uwagami.A ja jak na wojnie partyzanckiej,robiłam uniki,chodziłam na wagary a potem przygotowana,upps obładowana bronią i granatami pojawiałam się na lekcji by zdobyć tróję.Ostateczna bitwe zwana maturą też wygrałam.Może nie triumfalnie i w popisowy sposób,ale zaskoczyłam bardzo pozytywnie na ustnych z polskiego,angielskiego czy łacinie.Pisemnie było gorzej,co nawet dla mnie samej było zaskoczeniem..Po latach zastanawiałam się czy nie wnosić o wgląd do prac maturalnych,bo profesorka z polskiego obiecała mi schody i oblanie matury już w pierwszej klasie.Ale...nie chciałam rozdrapywać ran i odpuściłam.

Nie wiem czy będzie ciąg dalszy tej historii.Dzisiaj tak mnie po prostu naszło.

Chcę dodac,że teraz z perspektywy czasu,doświadczeń i obecnego punktu widzenia jako matki i żony,nie winie mojej mamy.Wiem,że robiła co mogła,że znajdując się w niemalże patologicznym układzie i sytuacji chciała dać nam namiastkę normalnosci.



18 wrz 2024

Skrótowo

     Ktoś się tu do mnie dobijał,ktoś inny pytał o ciąg dalszy a ja tak mało wylewna ostatnio...

Tak mi po drodze z tym blogowaniem,że nawet nie wiem pod jakim adresem piszę.Możecie się śmiać.

Żałosne z mojej strony,ale prawdziwe.Jednak,jak to mówią "nie ma tego złego co,by na dobre nie wyszło" i dzięki temu,że zapomniałam adresu własnego bloga i pomyliłam go z poprzednim,to znalazłam fajną duszę,także blogującą :) A tam poczułam się jak u siebie :) I taka to oto dygresja :po co mam pisać skoro inni to robią za mnie?Z drugiej strony dotarło do mnie,jak wielu ludzi jest podobnie nieszczęśliwych,że te super foty,relacje i uśmiechnięte twarze na fejsbuku to tylko zasłona dymna.

Ok,nie mam dzisiaj w planach narzekać,chciałam po prostu dać znać,że żyje :)

I nie jest najgorzej.

Lato minęło bardzo upojnie,korzystałam ile się da.I nie mówię tu tylko o wyjazdach,spędzaniu wolnego czasu czy rozkoszowaniu się pogodą.Zaliczam ten czas do bardzo udanych,bo wdrożyłam w praktykę kilka rad mojej psychoterapeutki.

W końcu się przekonałam,że można żyć po swojemu,odważyłam się być sobą pełną gębą i nie bawić w dyplomacje,która zresztą nie służyła mi tylko otoczeniu.Odstawiłam osoby toksyczne na bok i choć naraziłam się tym innym,to i tak nie żałuje.Powoli,żółwimi kroczkami staram się wyprostować relacje z Onym i zdaje się,że to działa.On też zauważył,jak wpływa na nas sąsiedztwo rodziny i widzę,że powoli wyciąga wnioski.Trochę się boje przechwalić,no ale ryzyk fizyk...:)

A wszystko to między innymi dlatego,że kupiliśmy sobie mały domek na kółkach.

Przyczepa dała nam możliwość wyrwania się od codzienności na spontanie,bez planowania,logistycznych przygotowań do wyjazdu a co za tym idzie bez dzielenia się tym wszystkim ze szwagrami,którzy lubią ingerować w to,co,kto,kiedy,gdzie i dlaczego, i co to jest w ogóle za głupi pomysł!

Zakup był bardzo nieplanowanym krokiem,wyskoczył w połowie wakacji jak Filip z konopi tym samym  wprawiając mnie w osłupienie. Ony zaskoczył mnie tak jak teoria płaskoziemców na temat naszej planety.Byłam w totalnym szoku jak któregoś niedzielnego ranka ślubny obudził mnie na kawę i postawił do pionu mówiąc "Jedziemy na Mazury po przyczepę" .I pojechaliśmy ...a ta podróż była niczym jak nasza nieodbyta podróż poślubna.Wróciliśmy  podekscytowani i szczęśliwi a potem już nie spędziliśmy żadnego weekendu w domu :) I stąd to moje milczenie między innymi.Pisać może było i o czym,po poznaliśmy wiele nowych miejsc i ludzi.Przeżyliśmy sporo niestandardowych dla nas sytuacji,wykopani ze swojej strefy komfortu doświadczyliśmy sporo nowości i uczyliśmy się przede wszystkich samych siebie na nowo.Ja uwielbiam wyzwania i wszystko co nowe i nieznane mnie pociąga,ale Onego nie znałam od tej strony.Odnalazł się w tej karawingowej rzeczywistości doskonale,otworzył na nowe doznania i wyzwania.Własnie to w tym wszystkim jest chyba najlepsze,że dostaliśmy nowe życie :) 



Poza tym,to wszystko po staremu..zaczął się rok szkolny,nad czym ubolewam bardziej niż sama uczennica.Dla niej szkoła,choć to już IV klasa,to wciąż przyjemność a po lekcjach to już w ogóle high life.Jazda konna,aerial i spotkania oazowe.Tym ostatnim mnie mocno zaskoczyła,ale po przemysleniu przyznałam sobie punkt.Prowadzenie dziecka do kościoła,przygotowanie do sakramentu oraz sama I Komunia Św. nie była u nas dlatego,że  " wszyscy robią".Mimo przyjęcia,szycia sukienki na miare,prezentów moje dziecko podeszło do sprawy poważnie i konsekwencją tego jest dopominanie się o uczestnictwo we mszy niedzielnej i inne angażowanie się w życie parafii.No,jestem dumna.


15 mar 2024

 Piątkowy wieczór,weekend ale u mnie bez ekscesów...Zarezerwowałam salonową kanapę na tę noc,która muszę jakoś przeciągnać,i postaram się coś napisać.Czy sensownego to się okaże.

Tak jak już wspomniałam w jednym z komentarzy,ledwo otrząsnełam się z jesiennej chandry a tu juz dopadło mnie wiosnenne przesilenie.Mam nadzieje,że to tylko to..że moje złe samopoczucie to wynik zmieniającej się aury za oknem,wydłużenia doby i skoków hormonalnych.Bo niby na wiosnę one się roztrajają.Moga też z powodu menopauzy,ale miejmy nadzieje,ze mnie to jeszcze nie dotyczy.

Żle się ostatnio czuje,fizycznie i psychicznie.Miałam kilka razy krwotok z nosa,raz,taki nie do opanowania,drugi lżejszy a dwa pozostale w nocy,o czym dowiedziałam się dopiero rano.Jutro skoro świt szoruje do punktu pobrań zdać krew do badania.Oprócz tego skierowanie do laryngologa i neurologa dostałam,bo w rezonansie magnetycznym głowy wyszły jakies esy floresy i puzle nie do ułożenia.Niech to wszystko ktoś odczyta,postawi diagnoze i pokieruje co z tym zrobić.Chyba własnie dlatego,między innymi,ten mój psychostan taki kiepski...A oprócz moich zdrowotnych perypetii,to sprawa mamy :( Upadła i połamała mi sie kobiecina :( Ma złamaną miednicę a jest w wieku nieoperacyjnym,a poza tym stan jej serca nie pozwala na narkoze,która byłaby konieczna przy operowaniu.Jakby tego było mało,to akurat w pracy tak się wszystko pokomplikowało,że nie ma szans na urlop i odwiedziny mamy.A odwiedziny to w ogóle złe słowo,trzeba jechać i się nią opiekować przez 24 h na dobę,bo jest leżąca.

Na szczeście siostry moje jakoś radzą,ale mam nadzieje,że blizej świąt sytuacja w pracy poprawi się na tyle,że będę mogła się wybrać.

Taka kumulacja.W domu nie lepiej...młoda dorasta,miewa takie akcje,że klękajcie narody.Ony za to w druga strone,starzeje się i robi się upierdliwy.

I tak sobie egzystuje w swoim upiornym światku ostatnio..Nie umiem skupić się ani na ksiażce,ani filmie,jestem nerwowa i rozdrażniona.Zmęczenie zwala mnie z nóg już po 21-wszej,wstaje o 5 i zaczyna się kierat..

4 lut 2024

 Mówią,że jestem Góralka,i dlatego taka harda i silna.Ale to nie prawda.Po pierwsze do gór mi kawałek,tak fizycznie,a mentalnie to przepaść.Gdybym miała krew górolskom to bym Ci ja mondzejso była.Psiakrew!A idze idze...dejze spokój. Nie jestem silna,ja po prostu potrafię dużo znieść.A nauczyła mnie tego moja mama.50 lat przeżyła z człowiekiem,który ani przez chwilę nie traktował ją jak kobietę,żone czy matkę swoich dzieci.Ja patrzyłam na to przez 20 wiosen swojego życia.I uczyłam się,jak pozwalać się upokarzać,jak bać się mieć i wyrażać swoje zdanie,jak nie wymagać od kogoś tylko od siebie,jak liczyć tylko na siebie,jak przepraszać za nieswoje winy i można sobie tutaj dużo nawyliczać.Tyle,że uzbiera się na kilka lat intensywnej psychoterapii.Jak na razie udało mi się zaliczyć cykl 6 spotkań,na których przerobiłam temat mojego małżeństwa,ale wywlekliśmy ze dwa inne wątki,które muszę przepracować,żeby ten czas spedzony w gabinecie mojej psychoterapeutki nie był zmarnowany.Nie mówiąc o aspekcie finansowym.Żeby lepiej naświetlić sprawę,to dodam,że tak naprawdę,w praktyce,to nie stać mnie na tę psychoterapie,ale jakoś muszę uciułać na ciąg dalszy.

Albo raczej początek,bo chronologicznie,będę musiała się cofnąć do wczesnego dzieciństwa.Choć nawet, moja Psycho mówi,że wcześniej,bo dzieci odczuwają deficyt emocjonalny już od pierwszych dni swojego istnienia,a ja byłam dzieckiem niechcianym.Dowiedziałam się tego 

jako parolatka,wraz ze znaczeniem słowa gwałt,przemoc,ból.No i poszlam w ślady swojej matki ofiary.Wchodząc chyba w kazdą relacje jaką w życiu nawiązałam z przeświadczeniem,że jestem gorsza i nic mi się nie należy.Miałam wzloty i upadki,walczyłam o siebie ,potem znowu upadalam ale jakoś  brnełam do przodu,umilając sobie życie jak mogłam.Zdawało mi się,że im dalej wyjade tym mój problem stanie się odleglejszy.I w pewnym sensie tak było.Zostawiłam szarą polską rzeczywistośc i czarną domową atmosfere na rzecz pieknęgo kraju,w którym żyją uśmiechnięci i pozytywni ludzie.

Otaczałam się pięknym krajobrazem,miałam dobrą  prace,studia,fajnych znajomych,świetnych przyjaciół a związki mi nie służyły.Właśnie dlatego,że miałam wyuczony stereotyp moich rodziców.Widziałam swoje błędy,rozumiałam jak nakręca się błedne koło zazdrości,kłótni,przemocy a to wszystko tłumaczone wielką miłością."Bo ja Cię tak bardzo kocham i dlatego..Cię ograniczam..uderzyłem,obraziłem" Taaa..

Znałam ten mechanizm doskonale.Uciekałam.W dosłownym znaczeniu tego słowa.

Zrywałam,odchodziłam jak tylko pojawiało  się choćby maleńkie "ale".

A,że nam się z Onym trochę tych "ale" nazbierało,to znowu mój instynkt zachowawczy mówi "uciekaj".

Zagłuszam go i tłumie od lat,jednak nie jestem głucha..

4 sty 2024

W połowie września padł mi laptop a wraz z nim umarła moja wena.No dobra,za duże słowo ta "wena" ,ale naprawdę miałam chęci do pisania.A czas by się znalazł.Miałam juz w głowie ułożonego  urlopowego posta,pomysł na zdjęcia a delej by jakoś przeciez poszło,nie? No,ale mój w cale nie stary sprzęt odmówił posłuszeństwa,a ja wziełam to jako znak,że jednak blogowanie nie jest mi pisane.

Mikołaj do mnie nie przyszedł w ostatnie swięta,żaden tam Gwiazdor czy Dzieciątko też nie,no więc postanowiłam wziąć sprawę w swoje ręce i kupiłam sobie sama prezent.Mam nadzieje,że się polubimy z moim nowym chromebookiem i będziemy sobie żyć w słodkiej symbiozie długie lata.

Nic szczególnego się przez te parę miesięcy nie wydarzyło,nie mam więc do nadrabiania zaległości.

Na starym laptopie miałam zarys wakacyjnego posta,ale pisany w wordzie i przepadł.Z czasem wspomnienia się zatarły,tym bardziej że jakoś szczególnie ich nie pielęgnowałam.Niestety,pogoda była mało grecka,co było ogromnym zaskoczeniem zarówno dla nas jak i dla każdego napotkanego Greka z którym mieliśmy przyjemnosć rozmawiać.Okazji było dużo do takich spotkań a rozmów tym bardziej,bo oboje z Onym mówimy po grecku.Szczegół,że tubylcy chcieli podszkolić swój polski  i chętniej rozmawialiby z nami po polsku niż w ich rodzimym języku.A to dlatego,że nieświadomie wybraliśmy "polską" wyspę.W szoku byłam,ilu tam było turystów z PL,szyldów w naszym języku,polskich firm i firemek.Od pilotki wycieczki,jaką wykupiliśmy na miejscu,dowiedziałam się,że bardzo duża częśc infrastruktury tutystycznej na wyspie powstała własnie pod Polaków w latach 80 tych,za porozumieniem polskiej i greckiej izby turystycznej.Ogolnie,to przewodniczka miała bardzo dużą wiedze i ciekawie umiała ją przekazać.Mnie autentycznie zainteresowała niuansami o wyspie,jej geologią i historią.Niestety w sieci bardzo mało jest na ten temat.Coś co zrobiło na mnie ogromne wrażenie,to fakt,że ten mały kawałek lądu na morzu jońskim leży na złączu dwóch płyt tektonicznych,przez co oczywiście jest podatny na trzęsienia Ziemi,a efektem tego jest 45 stopniowe nachylenie wyspy względem poziomu morza.Widać,to nawet na zdjęciach,w przekroju skał widoczne  sa takie "plastry'' geologiczne ,pochodzące z roznych faz powstawania i wypiętrzania się wyspy. To bardzo malownicza miejscówka z lazurowo turkusowymi wodami,oferująca sporo różnorodnych plaż,od czarnej siarkowej w małej zatoczce po długie i piaszczyste ciągnące się  do kilku km a także kamieniste i dzikie.Kazdy znajdzie coś dla siebie i napewno nacieszy oko.I kubki smakowe,bo kuchnia jońska jest polączeniem  włoskiej i greckiej,czyli dużo makaronów,zapiekanek,sosów i warzyw. Mniam :) W architekturze tez widać włoskie wpływy.Zwiedziłam 4 największe wyspy jońskie i na każdej z nich można oglądać obiekty w stylu weneckim,pozostałości po Imperium Weneckim.Niestety trzęsienie ziemi jakie nawiedziło wyspę w roku 1953 zmiotło z powierzchni zabytki oraz ponad 90 procent miasta.

Od godziny nie mamy prądu...czy to kolejny znak,żeby dać sobie spokój z blogowaniem?

Jedni wróżą z kart,inni z fusów czy jejek niespodzianek,wiec może też powinnam jakoś zinterpretować te wszystkie niepowodzenia jakie napotykam w prowadzeniu bloga... 

Wcześniej wspomniałam,że jakoś szczególnie nie zapisałam w pamięci tego wyjazdu.Nieswiadomie.

Wypad do mojej sentymentalnej ojczyzny był takim małym marzeniem od lat..Na początku bałam się tam wracać,w obawie,że już zostane i żadna siła nie ściągnie mnie spowrotem do Polski,potem Riczi była w takim wieku,że mało zapamiętałaby z takich wakacji a zależało nam pokazać jej "naszą" Grecje,później pandemia,wojna i nasze finanse nie pozwalały.W minionym roku dosłownie stawałam na głowie,by zrealizować ten wypad...długo namawiałam męża,potem długo oszczędzałam pieniądze,po drodze zepsuł się mój samochód i czekała mnie wizja dużego wydatku,okazało się,że wisi nade mną widmo poważnej choroby i wszystko zaczęło się komplikować.Wylecieliśmy w naprawde niefajnej atmosferze.Mąż nerwowy,bo uważał,że nawet kosztem straty części sumy jaką zapalciliśmy ,powinniśmy zrezygnować z wyjazdu,ja na wysokich obrotach,bo musiałam ogarnac zastępstwo w robocie,znalezć kogos do opieki nad domem i kotem,ustawiać starego do pionu,powtarzać co chwilę,że wszystko będzie ok,że kase się zarobi,a cała reszta jakoś poukłada.Ogólnie było stresowo,a już na miejscu,po opuszczeniu lotniska okazało się,że zgubiłam plecak z całym dobytkiem.Dokumenty,pieniądze,biżuteria i jakieś osobiste rzeczy typu kosmetyki itp.Nerwy sięgały zenitu.Tylko,że byliśmy w Grecji...miejscu,gdzie nie ma miejsca na stresy i troski.W hotelu szybciutko pomogli nam odzyskać zgubę i już po godzinie kierowca wręczył mi plecaczek.Wtedy mi juz ulzyło,i przypomniałam sobie jak żegnałam kolezanki z pracy "Pa,pa,szybko nie wrócę" i o mały włos, a by się sprawdziło :) Mi wszystkie negatywne emocje opadły,za to u ślubnego się spotęgowały.Przez cały urlop był rozdrażniony,pogoda specjalnie nie dopisała,był to okres gdy w kontynentalnej Grecji lały ulewne deszcze a  w wielu miastach były podtopienia i powodzie.Starałam się dobrze bawić,znaleźć  w tym wszystkim  pozytywy,pokazać  córce najpiękniejsze miejsca,jak zyją lokalsi,ich kulture,zwyczaje  i gościnnosć.Młoda nawet nauczyła się kilku słowek i zwrotów :) W sumie poznałam Grecje od trochę innej strony,taką w chmurach i deszczu,pozwalającą na chillout.Bez spiny i bieganiny z plaży na plaże,bez pośpiechu żeby zająć kolejkę do jakiejś atrakcji i nakrecania się ,że trzeba jeszcze to i tamto zobaczyć.Fizycznie naprawdę odpoczęłam,psychicznie trochę gorzej ,bo z malkontentem u boku to się nie da.Ten wyjazd dał mi tez dużo od strony emocjonalnej,,już tak nie tęsknie,już wiem,że na chwilę obecną to nie jest moje miejsce na Ziemi i nie ma co się oglądać,tylko patrzeć w przyszłość. 

Lot powrotny a potem podróż z Warszawy to był czas na przemyslenia i podsumowania.Wracaliśmy nocą,młoda przysypiała,nie było więc "mamo...mamo" więc miałam czas podumać.Musiałam sie przyznać,pprzynajmniej sama przed sobą,że na ten urlop leciałam w innym celu niż odpoczynek i chec zwiedzenia nowego skrawka Świata .Ja chciałam tam odnaleźć nas sprzed lat.Mnie i Onego.Naszą beztroskę,optymizm,miłosc i obietnice bycia razem.Nie udało się i chyba wolę zapomnieć.

Dla chętnych nietrudna zagadka: skąd jest ta fota?